Jak to możliwe, że zdystansowana do kościoła studentka stała się bliską współpracownicą dominikanina-mistyka? W nowym odcinku rozmawiam z Judytą Syrek – dziennikarką, dokumentalistką i przyjaciółką Ojca Joachima Badeniego. To opowieść o duchowości, przyjaźni, poczuciu humoru i tajemnicy, która nieustannie przyciąga. Posłuchaj tej niezwykłej historii!
Witam was serdecznie. Moim dzisiejszym gościem jest Pani Judyta Syrek. Witam Pani Judyto.
Witam.
Pani Judyta jest dziennikarką, dokumentalistką, autorką popularnych książek, ale dzisiaj nasz temat nie wiąże się z dziennikarstwem. Dużo bardziej wiąże się z jednym z moich współbraci, ponieważ przez długie lata towarzyszyła Pani Joachimowi Badeniemu w jego życiu. Czy mogę powiedzieć, że pisaliście razem książki?
Myślę, że tak, ale to towarzyszenie, nie wiem, czy to było tak, że ja jemu towarzyszyłam. To chyba było tak, że on był bardzo mocno w życiu osób świeckich i ja jestem jedną z tych osób, które miały to szczęście. Ojca Joachima poznałam jako studentka, bardzo zbuntowana, bo byłam wtedy bliżej takiej filozofii agnostycznej tutaj na Uniwersytecie Jagiellońskim. I mimo tego, że pochodzę z bardzo pobożnej rodziny, to miałam okres buntu. U mnie ten bunt nie tyle pojawił się w wieku 14-15 lat, co troszeczkę się przesunął na czas studiów. Wszyscy moi znajomi chodzili na Kłocza, i to nie na dwunastki tutaj do duszpasterstwa, bo też byłam daleka od wszelkich duszpasterstw, tylko chodzili na wykłady ojca Kłoczowskiego w auli Witkowskiego (dzisiaj to chyba aula Tischnera) przy Collegium Novum. I to były fantastyczne wykłady: Jezus i Budda. To mnie bardzo pociągnęło, bo interesował mnie też buddyzm. Robiłam wtedy równolegle dyplom scenarzysty filmowego i właśnie na egzaminie u ojca Kłoczowskiego padła propozycja, żebym poznała ojca Badeniego. Pamiętam, że jak wyszłam z egzaminu, to wszyscy wiedzieli, kim jest Badeni, a ja pytałam, kim on jest, bo nie miałam zielonego pojęcia, że tutaj jest jakiś mnich, który świetnie zna się na buddyzmie, bo się znał. No i okazało się, że ten mnich po jednej rozmowie stał się dla mnie ważnym człowiekiem przez kolejne lata.
Jaki było to pierwsze spotkanie? To już dotyczyło pisania książek? Czy to było takie spotkanie, w którym spotkaliście się, żeby sobie porozmawiać?
Nie, ja w ogóle byłam przerażona, bo nie wiedziałam po co mam iść, ale ojciec Kłoczowski bardzo konkretnie – bo był konkretny – powiedział, że zależy mu na tym, żeby ktoś stworzył film dokumentalny z ojcem Badenim. No i poszłam jako taka studentka. Przygotowywałam się trzy miesiące do tego, żeby pójść, bo jakoś ciągle się wzbraniałam. I pamiętam, że usiedliśmy tutaj przy furcie na takich bardzo wygodnych fotelach i on mówi: nie sądzę, żeby film się udał, bo ja mam niefilmową twarz. I to mnie wtedy bardzo rozbawiło. Uważam, że miał bardzo filmową twarz.
A ile Badeni wtedy miał lat?
Był po osiemdziesiątce.
Po osiemdziesiątce, czyli tak sędziwie, prawda?
Tak, ale dziewięćdziesiąt jeszcze nie miał. Ja byłam na trzecim roku studiów. I sytuacja była dosyć zabawna, bo zaczął mnie pytać, co robię, kim jestem, o rodzinę i jak powiedziałam mu, że studiowałam tutaj mistykę – bo potem jeszcze były wykłady z mistyki u ojca Kłoczowskiego – to zadał mi pytanie, który z mistyków najbardziej do mnie przemawia. Od razu odpaliłam, że Mistrz Eckhart i to było to, od czego się zaczęła nasza głęboka więź. On wtedy od razu przeszedł do tekstów źródłowych i zaczął mi cytować po niemiecku Mistrza Eckharta. Miał głód dobrego tłumaczenia, więc myślę, że to jest wyzwanie, które jest przed dominikanami, żeby może jeszcze raz od nowa przetłumaczyć całego Eckharta, bo dzisiaj to rzeczywiście jest postać bardzo, bardzo potrzebna. Ja lubię sięgać do Eckharta. No a potem rozmawialiśmy o kobiecości. To z niego zawsze wypływały te rozmowy o kobiecości.
Później na jakiś czas zapomniałam o ojcu Badenim, ale przez to, że zrobiłam tak zwaną dokumentację do tego dokumentu, czyli nagrałam z nim wywiad, to pamiętam, że był jakiś konkurs dziennikarski i trzeba było mieć jakiś gotowy wywiad i ja na szybko zredagowałam ten wywiad. To był wstrząs w środowisku dziennikarskim, bo podobno ojciec Badeni nie udzielał już wtedy wywiadów. To było jeszcze przed wywiadami, które później Artur Sporniak robił z panem Janem Strzałką. Zresztą fenomenalne wywiady i książki. I to był szok, że ktoś przeprowadził wywiad z Badenim. Mówili, że on tego nie zautoryzuje. Wtedy znowu zaczęłam chodzić do ojca Badeniego i oczywiście zautoryzował. A potem było już tak, że on sam zaczynał dzwonić i ta więź się zacieśniała.
A kto wpadł na pomysł napisania książki? Bo słowo „napisanie” to chyba przy ojcu Joachimie nie do końca jest prawdziwe.
I tak, i nie. Dlatego, że on rzeczywiście sam podkreślał, że dyktował książki. Natomiast ja życzę rozmówców, którzy tak dyktują książki. Trochę wywiadów przeprowadziłam w życiu i czasem naprawdę to jest trudna droga i wyboista, żeby mieć dobrego rozmówcę, gdzie ta rozmowa płynie. Ojciec Joachim słynął z różnych dygresji, ale ja kochałam te dygresje. Słynął z anegdot, a przede wszystkim z poczucia humoru, więc mogłam jeden jego dowcip czy anegdotę słyszeć milion razy i za każdym razem styl opowiadania tej anegdoty był inny i zawsze dobrze się przy tym bawiłam. Natomiast pomysł był mój i on dojrzewał we mnie przez parę lat. Tak jak powiedziałam, w pewnym momencie jak już rozpoczęłam drogę zawodową i zaczęłam też myśleć o swojej kobiecości w różnych relacjach damsko-męskich, zobaczyłam, że wiele z tych rzeczy, o których mówił ojciec Joachim, po prostu we mnie zostało. Potem zaczęła gdzieś we mnie dojrzewać potrzeba zrobienia książki. Zaczęłam pracować w wydawnictwie i to była moja propozycja, że mogę spróbować przekonać ojca Badeniego. Wszyscy znowu byli poruszeni, bo to było po sukcesie autobiografii. I tak powstała nasza pierwsza książka. On się od razu zgodził.
Pierwsza była o kobiecie.
O kobiecie. „Kobieta, boska tajemnica”.
A kolejna?
Potem były kolejne, które on proponował, ale ja w relację z ojcem Badenim wciągnęłam Alinę Petrową-Wasilewicz, którą też gdzieś od dziecka zawsze jakoś kojarzyłam i mówię zresztą do niej: ciotka. Ona miała taki głód, bo przeprowadziła kiedyś dla Tygodnika Powszechnego fenomenalny wywiad z Badenim i mówi: jakbyś mi znowu pomogła, żeby dostać się do Badeniego. Okazało się, że on bardzo dobrze pamiętał ten wywiad, uwielbiał Alinę. No więc myśmy się wymieniały tematami i to był fantastyczny, świetny czas, bo ona też robiła fenomenalne książki i zawsze wszystko konsultowałyśmy. Chyba dwie kolejne zrobił z Aliną, natomiast ja, przez to, że lubiłam jego anegdoty, postanowiłam zrobić „Sekrety mnichów”. Wiązało się to z taką moją wyprawą do Maroka. Znane są pewnie opowieści ojca Joachima, a kto nie zna, to może krótko powiem, że ojciec Joachim przed II wojną światową był człowiekiem bardzo dalekim od Kościoła. To jest to, co mnie w nim ujęło, bo praktycznie ja jako studentka byłam w podobnej sytuacji.
Mam taką prośbę: może to jest dobry moment, żebyśmy zrobili małą dygresję i takie w skrócie bio Joachima.
Taką dygresję w stylu Badeniego.
Tak, taka dygresja, którą nie odpłyniemy za daleko.
Dobrze, to ja wrócę do tego Maroka, ale może ojciec powie biografię?
Ja to się boję. Jak znam siebie, to poprzekręcam wszystko.
Mieszkaliście trochę razem, więc…
Ja się skupię na późniejszych anegdotach.
Ok, dobrze. To w takim bardzo dużym skrócie…. Ojciec Joachim pochodził z bardzo wpływowej, arystokratycznej rodziny Badenich. Jego matka była szwedzką księżniczką, pochodziła z rodziny Ankarkrona, czyli kotwica korona, tłumacząc na język polski. Tam korzenie sięgają Karola XII. Nie będę robić dygresji do dygresji, więc biegnę z bio. Biografia dalej toczy się tak, że matka ojca Joachima, jako młoda dziewczyna, zakochuje się w arystokracie, polskim dyplomacie Badenim, który jest na jakimś balu w Sztokholmie. Ona jest piękną urodziwą szwedką, która świetnie jeździła konno i podobno imponowała Badeniemu tym, że potrafiła jeździć konno na lodzie. Ojciec Badeni też świetnie jeździł konno.
Na lodzie?
Nie wiem, chyba nie. No i owocem tego małżeństwa jest właśnie ojciec Joachim, który urodził się w Brukseli, bo tam przeprowadzili się rodzice. Tam jego ojciec, Ludwik Badeni, pełnił dyplomatyczne obowiązki. Natomiast ojciec Joachim odziedziczył imię Kazimierz, dostał na chrzcie, po dziadku, który był premierem w czasach Austro-Węgier, czyli był taką, można powiedzieć, prawą ręką cesarza Franciszka Józefa. Wszystko to brzmi w bardzo szlachetny sposób i ktoś może się przerazić, co to była za rodzina, ale myślę, że jak zaczniemy opowiadać o ojcu Joachimie, to zobaczymy, że absolutnie był to człowiek, który nie był do nikogo zdystansowany. Wręcz przeciwnie, jak go znamy, łamał wszelkie bariery i bardzo sobie żartował ze swojego pochodzenia. Natomiast kiedy ojciec Joachim ma 4 lata, jego ojciec umiera i matka po raz drugi wychodzi za mąż za ostatniego dziedzica dóbr żywieckich, czyli Karola Olbrachta Habsburga. W ten sposób ojciec Joachim jest spokrewniony z Habsburgami. Jego rodzeństwo, które rodzi się z tego drugiego małżeństwa, to jest arcyksiążę Karol Stefan Habsburg, który niedawno umarł w Sztokholmie, natomiast wyglądał jak brat bliźniak ojca Joachima. Miał ten sam tembr głosu i tak samo potrafił robić sobie żarty. Ja na przykład dałam się nabrać na to, że ich przodek był piratem i jak pisałam biografię ojca Badaniego, to dopiero dzięki historykom z Uniwersytetu Jagiellońskiego dowiedziałam się, że nie był piratem, tylko był admirałem floty królewskiej.
Idąc tak w miarę szybciutko, bo trudno jest szybko opowiedzieć biografię ojca Joachima, to ojciec Joachim był daleki od Kościoła. Chodził tylko na niedzielne msze i to te najkrótsze. Tutaj w Krakowie były wtedy u kapucynów. Był mistrzem fokstrota. Nie stronił od relacji kobiecych. Kobiety go uwielbiały, więc można powiedzieć, że był takim Don Juanem południa Polski. I jednego dnia, to dokładnie był dzień, w którym do Polski wróciły relikwie Andrzeja Boboli, cała rodzina jedzie na uroczystości do Warszawy, a ojciec Joachim postanowił zostać we Lwowie, bo tam też były ich majątki. I w tym Lwowie idzie do klubu nocnego. Przechodzi obok figury Matki Bożej i czuje jakiś dotyk na plecach. Odwraca się, nikogo nie ma. I stwierdził, że chyba zwariował. I czuje, że ma wrócić do domu i się położyć. Kiedy rano się obudził, to poczuł, że ma iść do kościoła. Więc był jeszcze bardziej tym przerażony, bo on szedł do klubu nocnego, żeby było jasne. Klub nocny to był po prostu taki klub rozrywki, tak to nazwijmy dyplomatycznie. I on już do tego klubu nocnego nigdy nie wrócił, natomiast poszedł do kościoła, w którym siedzieli panowie, jak to ojciec Joachim określił, po dwóch stronach ołtarza, ubrani na biało i zastanawiał się, czy to służba zdrowia, czy co to jest, bo nie znał dominikanów. Miał w rodzinie tylko jezuitę, więc ksiądz kojarzył mu się z czarną sutanną, a tutaj widzi zakonników w białych habitach. Wtedy to był chyba moment podniesienia, błogosławieństwa, adoracja….. i on ma poczucie obecności Ciała i Krwi Chrystusa. Nie było to takie plastyczne widzenie, nie było to coś w stylu świętej Faustyny, że widziała Pana Jezusa, tylko on tą Obecność czuje. Dlatego Eckhart był dla niego ważny, bo to jest dokładnie to, o czym później mówił Eckhart. Znaczy Eckhart mówił wcześniej mówił, ale Badeni później do tego dociera.
Wychodzi z tego kościoła, idzie na furtę…
To ja zrobię tutaj dygresję. Mogę?
Tak.
Pamiętam taką historię, bo ja przez 10 lat mieszkałem z ojcem Joachimem i pewnego razu mój przeor wyznaczył mi kazanie w Wielki Czwartek. No i tak sobie z tym chodziłem, myślałem, co powiedzieć na tym kazaniu. Ojciec Joachim już był wtedy starszy i miał zwyczaj, że na naszej salce rekreacyjnej sobie po prostu przesiadywał w fotelu. I ja usiadłem na podłodze, bo on słabiej słyszał i trzeba było mówić trochę do ucha, usiadłem na podłodze przy tym fotelu i mówię: ojcze, mam kazanie w Wielki Czwartek, co powiedzieć? A on mówi: oj, nie wiem, nie wiem, współczuję ci, współczuję, ja to po prostu widzę, widzę Ciało i Krew Pańską, a wszyscy muszą wierzyć. Ja nie wiem, jak to zrobić, nie wiem, co powiedzieć. Taką historię miałem a propos tego jego doświadczenia i oczywistości Eucharystii.
Tak, bardzo często powtarzał, że on wie, że Ciało i Krew Chrystusa są w tym momencie i że jest ta tajemnica Eucharystii.
Że ona się dokonuje. Przepraszam za tą dygresję.
Bardzo świetna, świetna.
Jesteśmy w miejscu kościoła, podniesienia, jak on wychodzi.
Podobno ten kościół już nie jest dominikański.
Nie.
Już jest muzeum, tak? Po II wojnie światowej tam było chyba muzeum ateizmu. Ojciec Badeni wychodzi, idzie na furtę, a tam – nie chcę wymyślać nazwiska, nie pamiętam – chyba był ojciec Paluch. I ten ojciec mu proponuje ileś lektur. Badeni zaopatruje się w te wszystkie lektury: Teresę z Avilla, Jana od Krzyża, wraca do swojej matki Szwedki, która jest protestantką i rodzina od pokoleń nie była przychylna katolikom i zaczyna w zamku w Żywcu czytać te wszystkie książki. Habsburgowie mieli kaplicę w zamku i codziennie wszyscy chodzili na poranną mszę, z wyjątkiem Badeniego. I nagle Badeni wraca ze Lwowa, przemieniony, z tymi książkami i idzie na poranną mszę. I tutaj po raz pierwszy cała rodzina jest tym bardzo zszokowana. On zaczyna po raz pierwszy zastanawiać się nad powołaniem. Nazywał siebie platonikiem, czyli zawsze podkreślał, że kobieta bardzo mu się podoba, ale to tylko jest idea. Nigdy nie mógłby się ożenić, bo czuje, że nudziłby się w małżeństwie. I na bazie takich właśnie swoich refleksji zaczyna zastanawiać się nad powołaniem, ale ma problem ze swoim majątkiem, bo jest wtedy jednym z najbogatszych młodzieńców Europy i będzie też pewnie miał swój udział w dobrach Habsburgów – tak by się stało, gdyby nie II wojna światowa. Krąży pomiędzy Krakowem, Lwowem, jeździ ze swoim młodszym bratem na jakieś super rejsy, bywa na wszystkich balach w salonach europejskich, a mama w tym czasie próbuje znaleźć mu odpowiednią kandydatkę. On ma tutaj przyjaciółkę, panią Szczepańską, z którą podobno do końca życia utrzymywali bardzo dobre, przyjacielskie relacje. To wiem od bratanicy pani Szczepańskiej.
I nagle wybucha II wojna światowa. W tym momencie Badeni jest w swoim majątku pod Lwowem, w Busku. Ten pałac niedawno został odnowiony i wygląda naprawdę zjawiskowo. I odpowiada anegdotycznie, bo to są prawie takie przygody jak Franka Dolasa z filmu „Jak rozpętałem II wojnę światową”, przez wiele, wiele lat, również w swojej autobiografii, opowiada o tym, że był żołnierzem, który wziął sztucer myśliwski, ruszył na wojnę, jakimś fiatem przejechał, potem dociera do Maroka, jest pod Narwikiem …. to pewnie ojciec może opowiedzieć tą anegdotę, jak pod Narwikiem zatopił łódź podwodną beretem?
Ja jej chyba nie pamiętam dokładnie.
A to może później…. Żeby dojść jakby do sedna sprawy: ojciec Joachim, wydaje nam się, że jest tylko takim żołnierzykiem w Maroku. Trafia do niewoli. To jest bardzo poważna sprawa, dlatego że tam były rządy Vichy. I tam spotyka Małego Brata, czyli tego od Karola de Foucauld, i dzięki rozmowie z tym bratem (służy mu do mszy), zaczyna coraz mocniej czuć powołanie. Choć tam jeszcze usłyszał takie słowa, że świat potrzebuje dobrych mężów katolickich i jak ojciec Joachim odszedł od konfesjonału pomyślał: bujarz.
Mhm.
Idzie dalej tym wojennym szlakiem, jest sekretarzem generała Sikorskiego, później trafia do obozu cichociemnych, ma szkolenie, ale opowiada – znowu anegdotycznie – że miał wadę wzroku i nie potrafił skoczyć ze spadochronu. I właśnie w tym obozie w Anglii, w Szkocji to chyba było, spotyka ojca profesora Bocheńskiego, który mu mówi, żeby spróbował pójść do dominikanów w Anglii i że nie ma co czekać na zakończenie wojny. Bo Badeni miał jeszcze dylemat, co zrobić z tym majątkiem, ale wiemy, że po drugiej wojnie światowej Stalin przekreślił mu ołówkiem cały majątek. Geopolityka jakby pokazała, że jego droga jest inna. To było urocze dla mnie, że to nie był człowiek, który chciałby domagać się swoich praw, swoich majątków w momencie, kiedy sytuacja mu już na to pozwalała, czyli wtedy, kiedy ja go poznałam, tylko mówił, że to w ogóle nie miało sensu. Zawsze porównywał siebie do tego bogatego młodzieńca z Ewangelii, który przyszedł do Pana Jezusa i nie potrafił sprzedać swojego majątku. Badeni mówił, że być może, gdyby nie II wojna światowa, to on też nie umiałby pozbyć się swoich dóbr. Tak właśnie w 1944 roku ojciec Badeni trafia do dominikanów angielskich w Anglii, a później chyba w 1946 czy 1947 czy jeszcze później wraca do Polski i przyjmuje tutaj święcenia kapłańskie. I nikt nie wie, kim on był. Bo on cały czas opowiada o sobie, że był takim żołnierzykiem. Dopiero po śmierci, kiedy wydawnictwo poprosiło o napisanie biografii, okazało się, że w Maroku budował siatkę wywiadowczą i że nie był takim nic nieznaczącym człowiekiem, tylko tak naprawdę był to taki James Bond, powiedzielibyśmy, drugiej wojny światowej. Ja nie wiedząc jeszcze wtedy o tym – teraz wracam do „Sekretów mnichów” – wróciłam z Maroka i mówię: ojcze, miałam w Casablance hotel z tarasem i widokiem na ocean. Ojciec opowiadał w autobiografii, że zgubił zegarek, że płynął ojciec, tam znalazł jakiś kuter, że ojciec tam zgubił kalesony – tutaj w kapitularzu opowiadał to w zabawny, uroczy sposób, a my wszyscy leżeliśmy wtedy ze śmiechu. I dziennikarze, i media wszyscy byli zachwyceni tymi opowieściami.
Ja mówię: ojcze, może byśmy o tych śmiesznych czasach wojennych poopowiadali sobie i zrobili takie „Sekrety mnichów”. I wtedy po raz pierwszy ojciec Joachim był poważny i powiedział, że o wojnie nie będzie opowiadał.
To dotyczyło tematu wojny?
Tak, bo ja chciałam opowiadać o tych anegdotach, że taki sekret mnicha, że kiedyś był na wojnie, różne dziwne, śmieszne rzeczy się działy, a potem z tego przejść do duchowości. No i on się na mnie wtedy zdenerwował. Ja nie miałam pojęcia, bo nie znałam prawdziwej historii, jeszcze wtedy nie dotarłam do faktów, kim był w czasie II wojny światowej. Wydawca mówi: słuchaj, tematu szkoda, bo on przecież ma świetne poczucie humoru, ma mnóstwo innych anegdot, nie tylko wojennych. No i ojciec Joachim wtedy mówi, że ok, że może mówić różne takie porady – formuła książki mu się w końcu spodobała – ale żeby był ktoś jeszcze. I wpadliśmy wtedy wspólnie na pomysł, żeby zaprosić ojca Leona Knabita. I to była fantastyczna przygoda, bo oni razem się świetnie uzupełniali. Myślę, że to był ten sam poziom mądrości, aczkolwiek inny poziom duchowości. Jeżeli ktoś zna ojca Leona, to wie, że to jest inna postać, inna duchowość. Ojciec Leon zawsze podkreśla, że on absolutnie nie jest żadnym mistykiem. Zachwycony jest liturgią i w liturgii odnajduje głębię duchowości. A ojciec Joachim, moim zdaniem, to Słowo Boże, Biblia. To było to, czym on żył. No i w taki sposób powstały „Sekrety mnichów”, ale teraz może ojciec coś opowie, żebym za dużo nie gadała.
Mi się skojarzyła taka historia z ojcem Jachimem właśnie w tym kluczu biblijnym. To było niedługo po tym, jak Polska weszła do Unii Europejskiej. Ja jestem dominikaninem i bracia zwykle jak mówią kazanie, to się w miarę przygotowują do nich. Był jeszcze czas, kiedy ojciec Joachim od czasu do czasu mówił kazania. Nie miał wyznaczanych regularnie mszy świętych z kazaniami, ale czasem ktoś go podpuścił w zakrystii i mówił mu: to może ojciec dzisiaj powie. I kiedyś go bracia zapytali, że on tak bez przygotowania. A to też w ogóle było niezwykłe, że jak Joachim Badeni mówił kazanie, to od razu przechodził do rzeczy. Żadnego wstępu, rozwinięcia, trzy minuty, żadnej przygrywki. Tak od razu: trzask, trzask i wiadomo było, co trzeba robić. I Badeni mówił tak: ci wszyscy specjaliści od Unii Europejskiej, to o Unii Europejskiej potrafią godzinami gadać bez żadnego przygotowania, a dominikanin pięciominutowego kazania bez przygotowania nie może powiedzieć? Oczywiście, że może i powinien. No jak to? Jak wy nie jesteście w stanie o Panu Bogu mówić, to co z was za mnisi?
I to jest fantastyczne. To jest właśnie to, co chyba mnie bardzo ciągnęło u Badeniego, że on zawsze mówił o Panu Bogu, ale nie w taki sposób oderwany od życia, bo miał ten termin „mistyka codzienności”. To było fascynujące, bo opowiadał, jak ja jako kobieta, mogę czuć Boga, mogę iść za tajemnicą boską. Dla mnie takim chyba najzabawniejszym okresem był ten czas pomiędzy wydaniem „Kobiety, boskiej tajemnicy”, bo bardzo dużo wtedy podróżowaliśmy….. I tu może opowiem taką [anegdotę], żeby nie mówić tylko poważnie, biograficznie o jego pochodzeniu. To był może rok 2008 i jesteśmy na targach wydawców tutaj w Krakowie. Nie upieram się przy tym 2008 roku, ale żył jeszcze Sławomir Mrożek, nasz znany pisarz. Na targach było dwóch autorów, którzy mieli największe kolejki, czyli to był Sławomir Mrożek i ojciec Badeni. Koledzy z wydawnictwa już tym byli zestresowani, bo Mrożek był jednak młodszy od Badeniego. I bardzo byli przejęci, że Badeni tylko pije wodę i cały czas podpisuje, a u ojca Joachima to nie było tak, że on tylko podpisywał. On rozmawiał z ludźmi, był ciekawy tych ludzi i ludzie ciągnęli do niego jak do magnesu. I w pewnym momencie koledzy mówią: słuchaj, tutaj jest taki bufet, nie zabierzemy go na zewnątrz do restauracji, ale może chociaż do tego bufetu, poprosimy panie o stoliczek, może jakiś obrusik, żeby było elegancko. Ja mówię, że nie potrzeba, żeby było elegancko, ojciec normalnie sobie coś zje. Poszliśmy do tego bufetu, posadziliśmy ojca Joachima przy stoliczku. Siedzi sobie zadowolony, bo on się z wszystkiego się cieszył. Uwielbiał po prostu rozmawiać z ludźmi świeckimi, bywać w takich miejscach, gdzie było dużo ludzi, było zainteresowanie, życie. Kochał życie. No i koledzy próbują jakiś schabowy, może jakieś ziemniaki, mizeria, zupa pomidorowa czy rosół i mówią: podejdź do Badeniego i zapytaj, na co ma ochotę. I ja nie chciałam podchodzić do niego tak całkiem, stanęłam w połowie tej restauracji i mówię: na co ojciec ma ochotę? A on tak patrzy i mówi: hamburgera i colę. I wtedy cała restauracja po prostu była zadziwiona, a jak wróciliśmy to kolejka do Badeniego oczywiście była wtedy jeszcze większa. Takich sytuacji było mnóstwo. Pamiętam też, był taki film „Wielka cisza”, kiedy promowaliśmy „Kobietę” i jechaliśmy na promocję do Warszawy. Promocja była na Freta u dominikanów. Ojciec Badeni bardzo się stresował przed każdą podróżą. Zawsze mówił, że kontemplacja, kontemplacja, ale ma nerwicę i potrzebuje pigułkę na drogę. Stresował się, że coś się wydarzy, że on będzie…
Jak podróżowaliście, to też był starszym człowiekiem.
Był starszym, bo to już było po dziewięćdziesiątce. Wtedy już chyba miał 90 lat na pewno. Nie wiem, czy nie 92. I jedziemy do tej Warszawy z kolegą z wydawnictwa. Mieliśmy takie przystanki. To mogę zdradzić, bo nie wiem, czy mogę zrobić reklamę, ale już nie jest, bo droga już się zmieniła, teraz jest szybka trasa do Warszawy, ale wtedy była taka restauracja „Karpik”. To był bar przydrożny. Dzisiaj to jest porządna restauracja. Myślę, że zawdzięczają to ojcu Joachimowi. I w tym „Karpiku” zawsze się zatrzymywaliśmy na dobrą rybę i na piwo. My na colę, bo my prowadziliśmy, ale on mógł sobie pozwolić na piwo. Pytałam go czasem, czy chce Żywiec, żartował, że nie. Ale nie powiem, jakie piwo wybierał. Dojechaliśmy do tej Warszawy, a ojciec wydawało się, że przysypiał przez całą drogę. Ja byłam na świeżo po seansie „Wielkiej ciszy” i opowiadałam koledze, że tu w kinie „Pod baranami” była pełna frekwencja, nikt nie wyszedł, trzy godziny, film o mnichach, gdzie praktycznie twórcy chyba 10 lat robili ten film, ale on jest fenomenalny. Polecam, jeżeli ktoś z Państwa nie widział, to jest chyba jeden z najpiękniejszych filmów o mistyce. I jesteśmy już na spotkaniu na Freta, a wtedy Szymon Hołownia był ze mną w trakcie tego spotkania i mieliśmy taki temat: jak skutecznie umówić się na randkę. Odgrywaliśmy sobie scenkę, zadawaliśmy pytania. Jak był Szymon, to wiadomo, że bardzo dużo żartował, a ojciec Joachim podkręcał te żarty. No ale ojciec Joachim słynął z tego, że lubił przechodzić do takich głębokich refleksji mistycznych. I nagle, a tłum dziennikarzy siedzi, zaczyna opowiadać o filmie „Wielka cisza”. Ja wiedziałam, że nie był na tym filmie, więc byłam bardzo zdziwiona i tak słucham, nie odzywam się, pozwalam mu mówić. No i fantastycznie opowiedział, tak jakby obejrzał ten film. Po zakończeniu wszystkich spraw związanych z podpisywaniem książki, z rozmowami z czytelnikami została dziennikarka jednego z tygodników, osoba daleka od Kościoła i mówi: jak to jest, ileś razy ojciec powiedział, że nie widzi, nie słyszy a obejrzał film i jeszcze tak świetnie go opowiedział? Taki był ojciec Joachim, że chyba potrafił dobrze słuchać ludzi, a z tego co mówią wydobywać istotę, głębię. To był ten jego sposób widzenia drugiego człowieka, ale myślę, że też taka tendencja wyczuwania Pana Boga.
Dla mnie zadziwiające było to, że on z jednej strony potrafił być w takiej zwyczajności, codzienności i absolutnej normalności. Czasem u nas na salce podśmiechiwał się i mówił: a u mnie w pałacu, jak byłem młody, to zamiast wody z kranu leciało piwo, a dzisiaj już mi tak dużo nie dają.
Do mnie kiedyś mówił, że miał trzy kurki: jeden z zimną wodą, jeden z ciepłą wodą, a trzeci to porter.
Z jednej strony miał taką totalną normalność, a z drugiej strony, to było coś takiego naprawdę niezwykle mistycznego. Takiego, że kiedy się go spotykało, to miało się przekonanie, że spotyka się człowieka, który jest naprawdę blisko Pana Boga. Takiego właśnie. I on nie musiał nic specjalnie robić. Ja mam takie doświadczenie, ciekawe jestem, jakie jest Pani doświadczenia, takiego właśnie bycia przy nim……
Bo on był prawdziwy.
Tak, tak. Było coś niezwykłego, pociągającego, prawda? Że on nie musiał o Panu Bogu używać jakichś dużych słów, nie musiał prowadzić jakiegoś traktatu teologicznego. Z nim się było i miało się przekonanie, że jest się też z Panem Bogiem.
Tak i on nie tylko o Panu Bogu potrafił opowiadać, bo też opowiadał o diable. Ja naprawdę nie byłam tutaj związana z żadnym duszpasterstwem, więc dla mnie spotkania z nim były fascynujące, bo on się posługiwał językiem, jakiego ja w swoim środowisku nie słuchałam. I pamiętam, że kiedy robiliśmy „Kobietę, boską tajemnicę”, to ojciec Joachim chyba tak dwa razy spóźnił się na to spotkanie, co u niego było rzadkością, bo on uwielbiał być punktualny i bardzo perfekcyjnie ścielił łóżko (to zakonnicy mi opowiadali). Rzeczywiście był takim człowiekiem dbającym o przyziemne rzeczy, o taki przyziemny porządek. No i nagle ojciec Joachim wchodzi do celi i mówi: spóźniłem się, bo miałem coś nieprawdopodobnego, coś nieprawdopodobnego. Ja słucham. Myślałam, że to jakieś rzeczy z życia zakonnego, a on zaczyna mi opowiadać o tym, że walczył z diabłem. Zaczyna opowiadać: widzę Matkę Bożą i teraz się zastanawiam, czy jest to fałszywka, czy nie. Czuję, że kusi mnie – złe słowo – kusi mnie Matka Boża. No i mówi, że pomodlił się i w tym momencie ta wizja się rozprysnęła. Więc ja po prostu siedziałam jak wmurowana. Mamy rozmawiać o kobiecości, a on mi opowiada o tym, że mu się figurka Matki Bożej rozpłynęła w powietrzu. Znaczy jakaś wizja się rozpłynęła. I ja do dzisiaj jestem zadziwiona tym, że w ogóle nie miałam ani takiej myśli, żeby go wyśmiać, ani nie chciałam go o nic więcej pytać, czyli nie było we mnie przerażenia tą opowieścią. To jest dla mnie trudne do zwerbalizowania, jak on to opowiadał. Opowiadał tak, jak ja to przed chwilą przekazałam. Natomiast diabeł był tak samo realną rzeczywistością jak Pan Bóg. Tylko, że on w tych dwóch światach wybierał zdecydowanie Pana Boga. I ta prawda mnie przyciągała. Do dzisiaj, jak słyszę, że księża zaczynają opowiadać o diable, to mam do tego totalny dystans. Nie potrafię pójść za takimi duszpasterzami, którzy straszą, budują duszpasterstwo strachu. To jest dla mnie nieprawdziwe. I tu może dojdę do naszej ostatniej książki, która już nie była moim pomysłem. To jest dla mnie osobiście też ważny moment, dlatego że ja znowu przeżywałam w swoim duchowym życiu oddalenie od Kościoła. Ale zbudowaliśmy sobie taka więź, relację ze sobą przez te różne podróże, przez „Sekrety mnichów” (to naprawdę był fantastyczny projekt), że ojciec Joachim co jakiś czas do mnie dzwonił. Ja pracowałam tutaj niedaleko na Kanoniczej. On potrafił na przykład zadzwonić, a mnie wtedy mroziło, bo on mówi: czy wszystko dobrze u ciebie? A to był dzień, kiedy wcale nie było dobrze. Coś mi się tam działo. Więc miał taką ogromną empatię i on tą więź budował. Ale ja właśnie byłam już taka zmęczona różnymi rzeczami i też próbowałam dokonać pewnych wyborów życiowych i pojechałam na międzynarodowe targi książki i nagle patrzę: dzwoni Badeni. Myślę sobie: no nieźle, w takim momencie. I on mówi: Judyta, kiedy przyjdziesz na Stolarską? A ja już wtedy nie wiem, ile miesięcy nie byłam na Stolarskiej. Mówię: o co się stało? Miałem widzenie i rozmawiałem o tym z Kłoczem: karaluchy, Pan Bóg, koniec świata, trzeba o tym zrobić książkę. Tak jak teraz o tym opowiadam, tak on mi to zrelacjonował. Więc ja stoję, tłum na targach, mnóstwo autorów i myślę: ok, wrócę to pójdę na Stolarską.
Czy to „Śmierć? Każdemu polecam”?
Nie, „Uwierzcie w koniec świata!”. „Śmierć? Każdemu polecam” była wcześniej. To książka Aliny Petrowej, też fenomenalna. W ogóle uważam, że wszystkie te jego książki były fenomenalne i my też stworzyliśmy taką. Była niesamowita. Tu taka dygresja, że wydaje mi się, że my sobie nie zazdrościliśmy tych projektów: czy Alina Petrowa, czy Artur Sporniak. On akurat robił z Janem Strzałką książkę dokładnie w tym czasie, kiedy ja robiłam „Uwierzcie w koniec świata!” i ojciec mówił, co dyktuje im, a co dyktuje mnie. Ja nie miałam z tym żadnego problemu. Cieszyłam się tym, bo im więcej osób go pytało, tym więcej dla siebie zyskujemy. Wiadomo, że inaczej pytają mężczyźni, inaczej kobiety. Natomiast wracając do „Uwierzcie w koniec świata!”….. Wróciłam do Krakowa i poszłam na Stolarską. Pamiętam, że był wtedy słoneczny dzień. Nie było miejsca w naszej rozmównicy, w której zawsze nagrywaliśmy, tylko w takiej malutkiej salce. Usiedliśmy. On się tak podparł laską i mówi, że zrobimy tę książkę: Kłocz uważa, że musimy ją robić. Ja mówię: ojcze, ale to jest eschatologia, ja się na tym kompletnie nie znam. I on wtedy użył argumentu: ja się zgodziłem na „Kobietę, boską tajemnicę”, ty się zgodzisz na „Uwierzcie w koniec świata!”. Powiedział to znowu w taki sposób, że wyszłam, zaczęłam myśleć o pytaniach, a mam taki sposób, że lubię też pytać innych, swoich znajomych, przyjaciół, o co by zapytali, więc pozbierałam gdzieś różne pytania, a to apokalipsa, czyli zawsze jest sensacja, więc o tą sensację też pytałam. I to jest książka, która mi osobiście wywróciła życie do góry nogami. Wiem, że wielu ludziom też. To jest książka, której nie zdążyliśmy opublikować za życia ojca Joachima. Ja się tego bardzo bałam, bo czułam, że on już ma 98 lat, że to już jest poważna sytuacja, ale miał biegłość umysłu i poczucie humoru, praktycznie tak jakby się zatrzymał i miał osiemdziesiąt parę lat. I pamiętam takie nasze ostatnie spotkanie. Nie do końca byłam zadowolona i mówiłam, że muszę parę tygodni pochodzić z tą książką, przesłuchać te rozmowy. To czasami były bardzo kontrowersyjne rozmowy, dlatego że myślę, że wiele osób ma takie myślenie o świecie, że szukamy w życiu szczęścia, szukamy w życiu miłości, ale w tych poszukiwaniach zawsze stawiamy siebie i swoje potrzeby na pierwszym miejscu. A w tych rozmowach ojciec Joachim mówi, że nie. Jeżeli ktoś uważa, że „tylko Badani dobrze cię ożeni”, to bywa, że odciągnął i ja jestem przykładem, że mnie odciągnął od pewnej relacji. I rzeczywiście on zaczyna mówić, że nie, że to jest inna hierarchia, że najpierw jest miłość z Bogiem, a dopiero potem cała reszta się układa. I proszę sobie wyobrazić, że jest późna jesień i ja mu mówię, że muszę trochę z tą książką pochodzić. Chodzę z tą książką prawie do lutego czy do stycznia, przyjeżdżam do Krakowa, umawiamy się na dwa spotkania i on wtedy mówi rzeczy fenomenalne o pokusie antychrysta. Praktycznie ustawia tym, czym jest walka dobra ze złem. Mówi najważniejsze rzeczy, które potem się znalazły na początku książki, a nie na końcu.
I mamy takie ostatnie spotkanie. On mnie zawsze odprowadzał do końca, do furty, a wtedy oparł się o laskę i mówi: no i to by było na tyle, już zrobiłem wszystko. Powiedział to w taki sposób, że mnie te słowa przyszyły i nie wiedziałam o co chodzi. Wyszliśmy z tej rozmównicy, tam potem mieliście księgarnię, a kiedyś była rozmównica i pamiętam, że miałam taką potrzebę, żeby postać i popatrzeć, aż on zniknie za krużgankami. I tak się stało. On sobie szedł, nie odwracał się. Parę dni później ojciec Adam Sulikowski, który wtedy był przeorem, pisze do mnie, że ojciec Joachim złamał biodro i że nie wiadomo, czy z tego wyjdzie. Pamiętam, że poszłam do niego do szpitala. On był pod wpływem lekarstw, więc mną to spotkanie bardzo wstrząsnęło, bo zobaczyłam innego Badeniego. Zobaczyłam nie zakonnika w habicie, tylko zobaczyłam chorego, starszego człowieka w piżamie na łóżku szpitalnym. I myślałam, że to jest nasze pożegnanie i głupio to brzmi, ale czekałam na najgorszą wiadomość. Ojciec Adam pisał do mnie, bo mieliśmy bardzo dobre relacje. I pamiętam, że jednego dnia wieczorem dzwoni do mnie taka pani, która opiekowała się czasem ojcem Joachimem i zaczyna mnie ochrzaniać, że już wszyscy byli w celi, tylko nie ja. Nie znam tej kobiety, ale mówię, że dobrze, dobrze, zadzwonię do ojca Kłoczowskiego i może pójdę. No i od razu zadzwoniłam do ojca Kłoczowskiego. Mówię, jaka jest sytuacja, że jakaś obca kobieta dzwoni do mnie i mi daje reprymendę, że nie byłam się pożegnać i ojciec Kłoczowski wtedy powiedział, że rzeczywiście najbliższe osoby mogą wejść do celi. Pamiętam, po dwunastce w tygodniu umówiłam się z bratem Andrzejem Pastułą, że mnie zaprowadzi do Badeniego. To było po Środzie Popielcowej. Ojciec Joachim zaczął wtedy rozmawiać, natomiast ja miałam przyjemność, że dominikanie zaprosili mnie na mszę w tej celi. Chyba nigdy w życiu bym sobie nie wymyśliła takiego pożegnania z ojcem Joachimem. Moja historia zamknęła się tutaj taką klamrą, czyli poznałam ojca Badeniego w momencie, kiedy nie potrafiłam znaleźć kogoś, kto by mi dobrze opowiedział o Panu Bogu. Chociaż nie mogę narzekać, bo moja mama też świetnie potrafi opowiadać o Panu Bogu, ale potrzebny był na mojej drodze mężczyzna, ojciec Joachim, ksiądz z krwi i kości, z powołania, bo to było autentyczne powołanie. Pamiętam, że leżał wtedy w celi, a wokół dwóch chyba dominikanów odprawiało mszę i on miał na siebie nałożoną tylko taką stułę. To był Wielki Post i to był żywy obraz krzyża. Ja do dzisiaj, jak przeżywam Eucharystię, nie mam widzenia Ciała i Krwi, ale mam tamten obraz spójności takiej Męki Pańskiej z czymś, co się za chwilę wydarzy i co daje nam energię i siłę.
I proszę się teraz postawić w mojej sytuacji: szczyt kariery, mam różne plany, a ja jeszcze przychodziłam do dominikanów, bo ojciec Joachim zjadał przy mnie wszystkie posiłki, więc znowu taki banał, ale wtedy dwóch braci poprosiło, żebym wpadała. Byłam jeszcze na dzień przed śmiercią ojca Joachima. Natomiast w momencie, kiedy ojciec Joachim odchodził, pamiętam, że wróciłam do domu, wiedziałam, że to już są ostatnie godziny, zapaliłam sobie świecę i się totalnie rozryczałam. Dziennikarze mają to do siebie, że potrafią panować nad emocjami, ale ze mnie wtedy puściło wszystko. Puściło całe 12 lat tego, co z tym człowiekiem przeżyłam. I jak poszłam spać, to się przebudziłam i miałam taki sen, że widzę to pomieszczenie, tę celę ojca Joachima i otwarte okno. Nie miałam zielonego pojęcia, że Dominikanie śpiewają Salve Regina, ale w tym śnie słyszałam to Salve Regina. No i takie było moje pożegnanie z ojcem Joachimem. Następnego dnia spotkałam ojca Rafała Jereczka, któremu to opowiedziałam. Mówię, że ja nie wiem, ale chyba po prostu zwariowałam, a on stał taki zapowietrzony i mówi: ale tak było.
Później opublikowaliśmy to „Uwierzcie w koniec świata!” i w ten sposób ojciec Joachim otworzył nowy rozdział w moim życiu. To rzeczywiście było mocne.
Natomiast było też porażające, jak później po śmierci dowiedziałam się, że umarł w opinii świętości. To nie jest tak, że jesteśmy przy kimś 12 lat i uważamy, że on jest święty. Bo ja przez te 12 lat nigdy w życiu nie pomyślałam, że mam do czynienia z człowiekiem świętym. To do nas dotarło dopiero po fakcie, jak zaczęliśmy go odkrywać. Tyle.
To ja skończę anegdotą, trochę na wesoło. Jak ojciec Joachim był już starszy, to nosił aparaty słuchowe i jeszcze dopóki chodził do kościoła na mszę świętą, bo później przez długi czas odprawiał mszę świętą za klauzurą z braćmi, ale póki chodził do kościoła, to mówił: daję kaznodziei dwie minuty, dwie minuty, jak po dwóch minutach nie zainteresuje, to wyłączam słuchawkę i różaniec mówię. Więc żebyście nie musieli nas wyłączać, to powoli kończymy.
Pani Judyto, bardzo serdecznie dziękuję za dzisiejsze spotkanie.
To ja jeszcze opowiem pośmiertną anegdotę.
Proszę bardzo.
Przed pogrzebem dominikanie chcieli zrobić wystawę zdjęć, żeby ludzie tutaj na krużgankach od razu po pogrzebie sobie zobaczyli sceny z życia ojca Joachima i zostałam poproszona, żeby też przynieść parę zdjęć. To nie była doba wysyłania WeTransferem, więc rzeczywiście przyniosłam te zdjęcia. Wszyscy wiedzieli, że ojciec Joachim nabijał się z takich obrzędów, że jeżeli ktoś ma odznaczenia, a był ojciec generał, ojciec Studziński, który miał tu w bazylice pogrzeb z honorami i była poduszka z orderami. Ojciec Joachim bardzo lubił sobie żartować z tej poduszki z orderami i mówił: jak ja będę miał pogrzeb, to na tej poduszce będzie tylko moja brązowa oznaka I.S.O. No i siedzimy, przygotowujemy tą wystawę i przychodzi wiadomość, że ojciec Joachim został pośmiertnie odznaczony i że będzie poduszka z orderem.
Chyba już mu było w miarę wszystko jedno, że zaakceptował.
Takie jego mrugnięcie okiem.
Tak jest. Bardzo dziękuję za nasze dzisiejsze spotkanie.
Również dziękuję.