132: Klasztor na Służewie: Wizja i Determinacja Jacka Woronieckiego

Udostępnij

Jak korzenie wpływają na naszą tożsamość jako dominikanów? W tym odcinku wraz z Łukaszem Wosiem OP, zabieram Was w fascynującą podróż do początku XX wieku. Głównym bohaterem rozmowy jest ojciec Jacek Woroniecki – człowiek, który odegrał kluczową rolę w odnowie polskiej prowincji dominikanów.

W rozmowie poruszamy następujące wątki:
– Historia życia Jacka Woronieckiego i jego droga do zakonu.
– Projekt Klasztoru na Służewie.
– Idea odnowy i wpływ na nasze dzisiejsze życie.

Witam Was serdecznie. Moim dzisiejszym gościem jest Ojciec Łukasz Woś, mój współbrat, który mieszka w Warszawie. Witaj Łukaszu.

Witam serdecznie.

Właściwie to powinienem powiedzieć, że mieszkasz w Warszawie, w naszym klasztorze na Służewie, bo też kontekst naszej dzisiejszej rozmowy; naszej historii i klasztoru. Przed nagraniem z Łukaszem rozmawialiśmy i uświadomiliśmy sobie, że to, jacy my dzisiaj jesteśmy, jak działamy, jak funkcjonujemy jako Dominikanie, to jest związane z naszymi korzeniami.

To prawda, tak naprawdę, gdyby nie kilku braci z początku XX wieku, może nas dzisiaj nie było w zakonie.

Z pewnością te korzenie fundamentalne jak św. Dominik czy św. Jacek w średniowieczu to nasza tożsamość, ale to jak my dzisiaj w Polsce funkcjonujemy, czym się zajmujemy, na pewno jest związane z przełomem XIX i XX wieku. Dzisiaj bohaterem naszej rozmowy jest jeden z naszych współbraci, nieżyjący już od dobrych kilkudziesięciu lat, o. Jacek Woroniecki. Ale zanim przejdziemy do jego historii zakonnej, chciałbym, żebyś Łukaszu trochę zarysował ten pierwotny kontekst; skąd on się wziął, jak on wstąpił do zakonu, skąd pochodził?

W ogóle genialne jest to, że jak się dobrze przyjrzeć Jackowi Woronieckiemu, to tak naprawdę jego historia, to historia św. Jacka; Woroniecki jest św. Jackiem w XX wieku; jeden do jednego, jeśli chodzi o proces wstępowania i rozpoczęcie bycia w zakonie.

Tu mała gwiazdka; może nie wiecie, ale był taki zwyczaj, teraz rzadziej stosowany, że bracia, wstępując do zakonu, mogli zmienić imię. Więc chrzcielne imię Woronieckiego to Adam, a po tym, jak wstąpił do zakonu, przyjął imię Jacek.

Dokładnie. Adam Woroniecki jest człowiekiem, który studiuje chemię na naszym uniwersytecie we Fryburgu jako po prostu świecki człowiek. Równocześnie kończąc te studia, kończy też licencjat z teologii i spotyka bardzo wielu dominikanów, a jednym z nich, tym, który najmocniej wrócił się w jego pamięć, był Jacek Cormier. Co ciekawe, później, gdy wraca do Polski po tych studiach, za chwilę rozpoczyna taki proces wstępowania w kapłaństwo i żeby było ciekawiej, gdy już zostaje tym kapłanem, bardzo szybko zostaje też sekretarzem biskupa, a dosłownie kilka miesięcy później, w 1907 r.wysyła braci do prowincjała dominikanów w Polsce. Wtedy nie ma Polski; to jest czas rozbiorów, więc nasze klasztory są tylko we Lwowie, Krakowie i może takie mniejsze klasztorki głównie na terenie zaboru austriackiego. Woroniecki wysyła prośbę jako sekretarz biskupa do prowincjała dominikanów, żeby on wysłał braci do Lublina. Wiedział dobrze, że żaden z zakonów nie może tam normalnie funkcjonować, ale złożył taką propozycję, żeby rotacyjnie na dwa miesiące mógł przyjeżdżać jeden z braci, a następnie drugi go podmieniać. Potem zaczęliby już normalnie cały czas funkcjonować w ramach Lubina i lubelskiej społeczności.

Czyli Woroniecki, będąc sekretarzem biskupa w Lublinie, już wtedy próbuje ściągnąć tam dominikanów, jeszcze samemu mając niewiele wspólnego z dominikanami? I ma koncepcję nie takiego klasztoru, który funkcjonuje i istnieje, tylko miejsca, w którym bracia się zmieniają?

Dokładnie taki był plan. Całe to wydarzenie miało miejsce w kwietniu 1907 r. Żeby było ciekawiej; przez to, że prowincjał nie wysyła żadnego z braci, Adam Woroniecki decyduje się na to, żeby sam wstąpić do zakonu i niedługo potem samemu odnowić tę prowincję. To jest po prostu fascynujące.

Po prostu bierze robotę w swoje ręce.

Dokładnie tak. Widzi, że dominikanie nie mają ochoty na to, żeby wychodzić z tych miejsc, gdzie są, nie mają pomysłu na to, żeby zrobić coś innego niż to, jak teraz pracują, więc on podejmuje decyzję, że sam to zrobi. Wraca do Fryburga, by napisać doktorat, ale już na samym początku pisania rozmawia z pewnym wykładowcą, który następnie pisze list do generała zakonu. W tym liście czytamy, że spotkał on jednego z Polaków z zaborów rosyjskiego, który chciałby wstąpić do naszego zakonu i odnowić polską prowincję, odnowić obecność dominikanów w tym zaborze i w Polsce. Co ciekawe, ten list został napisany w grudniu 1907 roku, czyli jeszcze tym samym roku, w którym Woroniecki proponował wysłanie braci do Lublina. On w grudniu już spotyka się z generałem Jackiem Cormier, opowiada mu o swoich planach, o tym marzeniu, żeby móc odnowić polską prowincję jako zwykły ksiądz diecezjalny, a Cormier jest pod wrażeniem tego zapału. Później Woroniecki wraca do Fryburga, kończy doktorat w 1909 r. i decyduje się na wstąpienie do zakonu.

Wiesz, to jest fascynujące, jeśli chodzi o generała, że spotyka człowieka, który nawet nie jest w zakonie, pisze tylko jakiś list i jest gotowy, żeby się z nim spotkać i rozmawiać o odnowie zakonu.

Cormier to był jakiś święty człowiek; w Kościele już został ogłoszony błogosławionym. To tak naprawdę dzięki niemu widać, jak zakon mocno rozwinął się na początku XX wieku. On miał jakieś takie światło. W zakonie dostał imię Jacek, chociaż tu nie do końca wiemy, czy to dlatego, że generał podjął decyzję, że go przyjmuje i że nowicjat odbędzie się we Włoszech. I tu ciekawostka; nagle w nowicjacie on zaczyna chorować na tyle mocno, że przełożeni i magistrowie nowicjatu zaczynają się zastanawiać, czy jest sens, żeby go zostawiać w zakonie. I wyobraź sobie; pytają generała, co mają z tą sytuacją zrobić, bo nie wiedzą. A generał mówi tak: jeśli to będzie boże, to będzie z niego zakonnik, a jeśli nie, to się to wszystko rozsypie. Decyduje się na to, żeby go jednak przyjąć i pozwolić mu zostać w zakonie.

To ciekawe; wiesz, rozmawiałem kiedyś z Tomkiem Gałuszką w 62 odcinku pt. Gdzie duch, tam i wolność i tam początek zakonu wyglądał dokładnie tak samo. Czy było właśnie ogromnie dużo takiego Bożego ducha, wolności, bez jakichś spięć czy siłowania się; to jest niesamowite.

Najbardziej niezwykłe jest to, że rzeczywiście Woroniecki, gdy już składa śluby wieczyste i zostaje w zakonie, to jest tak chorowity, że ma momenty, w których nie jest w stanie odprawić mszy świętej. Po prostu nagle dostaje takiej niemocy, że nagle upada i ma torsje; po prostu ma jakieś problemy lękowe. Jest na samym początku bycia w zakonie i nie jest w stanie odprawiać mszy świętej, a jednocześnie to jest człowiek, który za chwilę tak mocno zaangażuje się w sprawy Polski, że to dzięki niemu dokonają się wszystkie wielkie przemiany w Polsce. To jest niesamowite, że tak schorowany człowiek działa z taką mocą, że nikt z dominikanów z polskiej prowincji by na to nie wpadł.

A jak to w ogóle się dzieje, że Jacek Woroniecki wraca z Rzymu do Polski? Bo jak rozumiem, on wstępuje do prowincji rzymskiej, tak? Skąd w nim to pragnienie przyjazdu do Polski?

Bo on całe swoje życie chce realizować tę główną ideę, dla której wstąpił do zakonu, tzn. powrót dominikanów do dużych miast, do obecności dominikanów w miejscach w zaborze rosyjskim, gdzie zupełnie nie było żadnego klasztoru. To była jego główna idea i on chciał to realizować. To dlatego już w 1914 r. przyjeżdża do Krakowa wyłącznie jako syn generała, jako gość, który powolutku angażuje się w jakieś działalności społeczne i przygląda się, jak funkcjonuje zakon w Polsce, ale już wtedy zaczyna przygotowywać olbrzymi projekt.

Poczekaj. Wydaje mi się, że bardzo często jest tak, że gdy jeździmy po mniejszych miejscowościach w Polsce, to znajdujemy podominikańskie klasztory, a czasem to są miejscowości naprawdę na końcu świata. Uświadomiłem sobie, że w takich miejscach bracia też działali w malutkich wspólnotach, prawda?

I tam bracia robili naprawdę bardzo dobrą pracę, tzn. spowiadali, odprawiali msze święte i głosili kazania. Natomiast to była praca, którą wszyscy wykonywali, jeżeli chodzi o inne zakony czy księży. Oni funkcjonowali jak normalni księża tylko tyle, że żyli wspólnie. Jacek chciał, żeby dominikanie powrócili do czegoś zupełnie innego, czego on doświadczył we Fryburgu. By to byli ludzie, którzy mają odwagę pójść w nowe miejsca, którzy szukają ciągle nowych przestrzeni, by spotkać się z ludźmi, do których inni nie dotrą.

I co było jego pierwszym dziełem na ziemiach polskich? Jakiś nowy klasztor?

Problem był taki, że my w Polsce prawie w ogóle nie mieliśmy wtedy możliwości studiowania; było mało wykładowców i ich poziom był bardzo niski, dlatego Woroniecki już na starcie zaangażował się w to, żeby wysyłać więcej braci na studia za granicę. To była jego pierwsza idea. I on doprowadził do sytuacji, która z naszej perspektywy jest wariacka: w 1923 roku wysłał cały studentat, 9 braci, na studia zagraniczne.

Studentat to okres, który bracia spędzają w klasztorze krakowskim na studiach i formacji, przygotowując się do święceń. No i to było coś, prawda? Żebyście to uchwycili, jak to było ryzykowne; kiedy my wysyłamy braci na formację, żeby oni uczyli się jak być zakonnikami, jak odkrywać Pana Boga, to tracimy to bezpośredni wpływ na ten rozwój. To jest bardzo odważny ruch.

On był prorokiem tamtego czasu. Ci bracia, których wysłał, potem zostają wykładowcami, nie tylko u nas, ale w różnych seminariach. Po wojnie nagle okazuje się, że to jest elita wykładowców w Polsce. Najciekawszy jest moment, kiedy ci bracia wysłani w 1923 r. wracają do Polski, stają się po prostu głównymi wykładowcami, którzy kształtują kolejne pokolenia. To jest niesamowite, że projekt główny, który był jego marzeniem, to stworzyć dom studiów, w którym rzeczywiście bracia mogliby studiować I prowadzić życie regularne; on marzył, żeby coś, co widział we Fryburgu, co widział w różnych innych prowincjach, stworzyć w Polsce. To była jego idea, najważniejszy cel.

Czyli pierwszy element to wysłanie braci, a drugi?

Zbudowanie klasztoru, w którym bracia mogliby rzeczywiście studiować: projekt Służewa.

Służew to dzielnica w Warszawie. Możecie tego nie wiedzieć, ale my obecnie w Warszawie mamy dwa klasztory: jeden na ulicy Freta na Starym Mieście, a drugi na Służewie. Co ciekawe, on jest dość oddalony od centrum. Wtedy, kiedy był zakładany, to były obrzeża, a właściwie chyba nawet za obrzeżami Warszawy.

To była wioska po prostu.

Jacek Woroniecki rozpoczyna tam proces budowy klasztoru. Oni chyba zaczęli od kupienia działek, prawda?

Tak. Ciekawe jest to, że podczas naszego pierwszego nagrania rozmawialiśmy o takiej przełomowej dacie, jaką był rok 1933, kiedy przyjeżdża nowy generał, Martin Gillet i trochę kierowany przez Jacka Woronieckiego przeprowadza olbrzymie zmiany; doprowadza do sytuacji, gdzie z jednej strony prowincjał ustępuje, z drugiej strony magister studentatu zostaje usunięty, tak samo zostaje usuniętych kilku wykładowców. Ta wielka rewolucja sprawia, że chwilę później Jacek Woroniecki dostaje wsparcie kilku dodatkowych braci wyznaczonych przez generała, którzy przez kolejne 8 lat mają być odpowiedzialni za wszystkie zmiany w prowincji.

Tylko dopowiem, że Łukasz powoływał się na nasze nagranie, które też można znaleźć na Puzzlach; to odcinek 49, który zatytułowaliśmy Przewrot u polskich dominikanów i na kanwie jego dzisiaj rozmawiamy.

Można powiedzieć, że Jacek Woroniecki przygotował całą tę przemianę, która się wtedy 1933 r. dokonała. I to przepiękne widać, jak generał- Cormier i kolejni generałowie- cali byli zaangażowani w proces powstawania klasztorów w dużych miastach, zarówno jeśli chodzi o ten na Służewie w Warszawie, jak i również później w Poznaniu i w Lublinie. Cały proces był nieustannie konsultowany z generałem. Natomiast dla mnie niesamowitą rzeczą jest to, że ten człowiek, jakim był właśnie Woroniecki, spotkał bardzo dużo trudności. On cały się angażował, żeby dominikanie powrócili do tych dużych miast, ale pokazywał też, że cały proces odnowy rozpocznie się od Warszawy.

Właśnie; niezależnie przed nagraniem powiedziałeś mi, że twoja teza jest taka, że Służew jest w ogóle kluczem do odnowy naszego życia, czy reformy życia dominikańskiego w Polsce, jakby postawienia gdzieś indziej tych akcentów. Dlaczego tak uważasz?

Ponieważ tak napisał generał w 1919 r. Dosłownie pół roku po odzyskaniu niepodległości generał pisze do arcybiskupa Warszawy i kilku innych biskupów taki list, że z jednej strony cieszy się, że Polska wróciła do pełni sił i może dalej się rozwijać, a równocześnie mówi, że chciałby, żeby zakon dominikański mógł uczestniczyć w tym procesie i mógł w pełni dać od siebie to, co najważniejsze; on marzy o tym, żeby właśnie w Warszawie mógł powstać klasztor, który będzie takim klasztorem-matką przemiany i nowości, którą generał chciałby wprowadzić w Polsce. To było przepiękne. Ale później Jacek Woroniecki pisze do generała, że bracia się zupełnie w ten projekt nie zaangażowali. Nie wykonali żadnych gestów, żeby z tymi biskupami ustalić jakąś możliwość powrotu. To sprawia, że później on sam czuje, że musi się w tę sprawę jeszcze bardziej zaangażować.

Ale to była ogromnie trudna decyzja, bo z tego, co pamiętam, żeby kupić ziemię na Służewie pod klasztor, bracia sprzedali swoje nieruchomości na Kresach Wschodnich, prawda? Organizacyjnie to musiało być trudne. W 68 odcinku rozmawiałem z Elą Wiater, która powiedział mi wtedy, co mnie zaskoczyło, że biskup warszawski wyraził zgodę na budowę Służewa pod warunkiem, że zrzekniemy się naszych roszczeń do Freta, czyli naszego drugiego klasztoru. Polecam ten odcinek, bo on pokazuje, jak Pan Bóg jednak chciał, żebyśmy jako dominikanie odzyskali nasz klasztor na Freta i jak to poprowadził różnymi drogami. To jak na tamten czas była bardzo odważna decyzja, prawda?

Bardzo odważna i bardzo trudna, ponieważ to dzieło wymagało olbrzymich pieniędzy. Woroniecki wiedział dobrze, że albo wyjdziemy z tych malutkich takich klasztorków, w których bracia są zaangażowani po jeden, po dwóch, a to nie jest żadne życie wspólne, albo nic z tego nie będzie. To była tak naprawdę tylko i wyłącznie praca połączona z koniecznością zabezpieczenia tych wszystkich folwarków, na czym bracia się do końca nie znali i co też po prostu zabierało mnóstwo energii; takiej energii, którą on chciał, żeby bracia spożytkowali na wyjście do konkretnych ludzi, do których, jak przeczuwał, nikt nie wychodził. Tam nie było elit katolickich, intelektualnych, a on chciał, żeby tym ludziom miał kto dobrze towarzyszyć; to była jego idea, którą przeprowadzał. Tak jak wspominaliśmy, to rozpoczęło się w 1919 r. Ten proces cały czas nabrzmiewał przez to, że Woroniecki już wtedy próbował rozpocząć proces sprzedaży ziemi. Ostatecznie w 1934 r. udaje się kupić ziemię pod Warszawą. Co ciekawe, to jest ziemia, którą generał oglądał już podczas spotkania z arcybiskupem Warszawy, zorganizowanym przez Woronieckiego w 1933 r. Tę ziemię kupili w 1934 roku, ale budowa rozpoczęła się dopiero w 1936.

Czemu tak długo? Skąd taka różnica?

Różnica wynika po pierwsze z faktu, że potrzeba było bardzo dużo pieniędzy, żeby rozpocząć tę procedurę. Po drugie bardzo dużą trudnością było samo przekonanie braci, żeby w pełni zgodzili się na tę budową. Gdy nawet udało się już sprzedać jakiś fragment ziemi czy lasów, żeby kupić ten Służew, nagle pojawili się dostojni i bardzo wpływowi ojcowie, którzy uważali, że ten projekt nie powinien powstać. Doszło nawet do tego, że ci szanowani wtedy ojcowie zaczęli głosić tezy, że sam generał nie chce już tego domu. Ale największym problemem były ceny ziemi, które tak mocno spadły, że zupełnie nie opłacało się ich sprzedawać; nie było żadnego sensu w ich sprzedaży. Bracia musieli przeczekać ten czas, co było bardzo trudne. Woroniecki w swoich listach pisze, że cały czas nic nie mogą sprzedać, bo to się zupełnie nie opłaca i nie mogą tak ryzykować.

Bardzo ciekawa jest ta racjonalność; oni mieli ideę, którą powinni już realizować, a jednak się zatrzymali. Bardzo ładna taka mądrość.

Ładna, aczkolwiek po Woronieckim było widać, że on już bardzo chciał, żeby te konie wystartowały przy tej budowie. Potem nagle okazało się, że nie ma człowieka, który byłby w stanie to poprowadzić, wziąć odpowiedzialność za całą budowę. Osobą, którą Woroniecki proponuje w jednym ze swoich listów, jest Innocenty Bocheński-wybitny wykładowca o wszechstronnych umiejętnościach i możliwościach. Kolejnymi, o których pomyślał, byli Michał Czartoryski i Bertrand Czyrnek, który zresztą był potem pierwszym przeorem, ale był wykładowcą w innym miejscu i nie można go było stamtąd zabrać. Ciekawostka jest taka, że w 1936 r.wszystko mogło się rozsypać; idea nowego klasztoru absolutnie wisiała na włosku. W pewnym momencie bracia byli tak zdenerwowani na cały ten projekt, że prowincjał napisał list do generała, żeby może jednak o. Woronieckiego odesłać do Poznania, bo trzeba tam było duszpasterza dla elit poznańskich, oczywiście usuwając go jednocześnie z funkcji syndyka prowincji.

Syndyk to osoba odpowiedzialna za fundusze całej prowincji, czyli wszystkich dominikanów.

W maju 1936 r. przyszła odpowiedź generała: absolutnie nie zgadza się na usunięcie o.Woronieckiego z funkcji syndyka. Półtora miesiąca później rozpoczyna się budowa. Pierwszy ojciec, który rozpoczyna pracę, to o. Andrzej Gmurowski, jeden z braci wysłanych wtedy w 1923 r. na studia. Jednak Pan chciał, że po miesiącu zapada na bardzo poważną chorobę, jest wysypany na całej twarzy i rękach, nie jest w stanie funkcjonować, więc wraca do Lwowa. Wtedy prowincjał, przebywający we Lwowie, podejmuje decyzję o wysłaniu do pracy przy budowie Innocentego Bocheńskiego, który wówczas jest na wakacjach.

W tamtym czasie Lwów podlegał pod polską prowincję, prawda? To może być dosyć nieoczywiste. Klasztoru na Freta jeszcze nie było… I co, Bocheński napędza tę budowę? Bo jesteśmy chwilę przed wojną.

Tam następuje takie przyspieszenie! Innocenty Bocheński przyjeżdża w sierpniu w trybie wakacyjnym, a 15 września wmurowuje kamień węgielny. W miesiąc zdążył wybudować klasztor od fundamentów do drugiego piętra. W tak krótkim czasie.

W tak krótkim czasie, to znaczy w ile? W miesiąc?

W tak. W ciągu miesiąca postawił klasztor w zasadzie od minus pierwszego piętra, przez parter, pierwsze i drugie piętro. To był jakiś tytan organizacji tego wszystkiego. Co ciekawe, załatwił również kredyty, które sprawiły, że Michał Czartoryski, który kontynuował po nim budowę, miał zabezpieczenie finansowe i zamknął cały dach jeszcze w grudniu tego samego roku. Wyobraź sobie; zaczęli budować w czerwcu, a w grudniu skończyli całą budowę murów olbrzymiego gmachu tego klasztoru.

Jeśli nie byliście, to musicie tam pojechać, bo rzeczywiście klasztor jest ogromny. Jednak Łukasz, wieść gminna mówi, że to i tak tylko 1/4 tego, co oni planowali wybudować, to prawda?

Dokładnie tak. Ciekawa rzecz jest taka, że udało nam się namierzyć dwa klasztory, które były takimi jakby projektami, z których czerpano na budowę tego klasztoru. Pierwszy to klasztor w Niemczech, drugi w Holandii. Oba klasztory były zbudowane po to, by mogło w nich mieszkać wielu braci studiujących, dlatego są ogromne. Na nasz klasztor był identyczny pomysł; to znaczy miał być to dom studiów dla wszystkich, którzy potem mieli wyjechać i zaangażować się w pracę na Wschodzie. To praktycznie miał być uniwersytet dominikański na terenie Polski.

W którymś momencie powiedziałeś, że czasy budowy Służewa, Jacek Woroniecki i cały jego kontekst to moment wejścia dominikanów na zupełnie nową drogę, zupełnie nowe otwarcie przed samą wojną. Czy mógłbyś powiedzieć, dlaczego tak uważasz? Dlaczego ten projekt wpłynął na to, jak żyjemy dzisiaj?

Po pierwsze bracia wyszli z pracy skupionej tylko i wyłącznie na nadzorze pracy wokół lasów czy gospodarstw tylko po to, żeby przetrwać. Dużo ważniejsze jest to, że wyszli do dużych miast, a tam spotkali się z elitami ówczesnego świata, od których doświadczyli pokładów inspiracji do nowych projektów i pomysłów. Jacek wiedział, że to sprawi, że bracia nagle ujrzą nowe przestrzenie do zaangażowania, do ewangelizacji; takie, których nigdy nie dostaliby, siedząc w tym samym miejscu. Opisywał to dokładnie w listach, w których opowiadał, że gdy bracia w końcu pójdą, to odkryją nową moc do zaangażowania się. Dla mnie osobiście, jak sobie myślę o różnych naszych pomysłach, które projektujemy, robimy, i które są jakoś niestandardowe czy wykraczające poza podstawowy pakiet bycia kimś, kto spowiada i odprawia msze święte- co jest oczywiście bardzo piękne i potrzebne- ale w nas cały czas gdzieś jest chęć szukania wyjścia do nowych ludzi i do tworzenia projektów w miejscach, w których czujemy, że jest w nich potrzeba opowiadania o Panu Bogu.

Czy to jest tak, że przesunięcie dominikanów z takiej przestrzeni wiejskiej, małomiasteczkowej do dużych miast, które same w sobie stawiają dużo pytań, wątpliwości, w których bardzo dużo się dzieje, sprawiło, że nasze życie apostolskie nabrało rozpędu i zaczęło stawiać mu wyzwania? Oczywiście mówimy to z ogromnym szacunkiem do małych miejscowości i bardzo doceniamy pracę każdego kapłana, ale jak to wygląda z tej dominikańskiej perspektywy?

Dokładnie tak. Łącznie z tym że to wyjście na zewnątrz też otwiera w nas pomysły na nowy sposób działania, takiego, którego nie odkrylibyśmy, gdybyśmy tylko wykonywali taką pracę, można powiedzieć, podstawową. A ja mam poczucie, że jak po przyjrzeniu się bliżej Woronieckiemu patrzę na różne działania naszych braci, to one bardzo często nie jakoś narzucone czy do końca przemyślane, tylko bardzo wielu z nas szuka przestrzeni, w których jest potrzeba opowiadania o Panu Bogu lub ukazywania Jego Obecności w inny sposób. Mam poczucie, że to jest bardzo mocno związane z tym, że jesteśmy tu, gdzie jesteśmy, czyli w tych dużych miastach, a to jest ogromna zasługa Woronieckiego.

Myślę, że gdybyś mieszkał w mniejszym miasteczku niż Warszawa, być może nigdy nie nakręciłbyś filmu Nowicjusz, który pojawił się w kinach. Takich zaangażowanych braci pewnie można by mnożyć i pokazywać, jednocześnie widząc też tę zwyczajną pracę w tych mniejszych miejscowościach, w których również działamy.

Bardzo ważna jest obecność ludzi, którzy nieustannie inspirują cię do kolejnych nowych przestrzeni, stawiają pytania i pewne wymagania i kiedy w nie wchodzisz, otwierają się nowe pomysły. Nawet ten podcast dla mnie osobiście jest też takim nowym pomysłem, którego nikt z zewnątrz odgórnie nie narzuca, tylko to jest pragnienie, do robienia czegoś nowego i fajnego, które w sobie odkryłeś. Ma w sobie też olbrzymią moc oddziaływania, ale dla mnie osobiście ono jest inspirujące też w poszukiwaniach, gdy się słucha innych ciekawych ludzi.

No jak wiesz, Puzzle Wiary to jest moje czyste hobby. Siedzimy sobie w mojej celi, słuchajcie, tak to wygląda: na wygodnym fotelu siedzi Łukasz, a ja na eleganckim krześle. I zamiast po prostu gadać, to mamy jeszcze położone dwa mikrofony i przy okazji coś tam się nagrywa. Wiesz, że dla mnie to jest fascynujące, bo myślę sobie, że nigdy nie miałbym okazji porozmawiać z tyloma osobami, braćmi, na takie tematy wchodząc też na pewien poziom powagi, co nie często udaje się osiągnąć w takich klimatach salkowych spotkań, a przez to, że stawia się dwa mikrofony, to mamy konkretny temat i możemy sobie porozmawiać np. właśnie o historii. Właśnie to jest też ciekawe, że patrząc na naszych braci z tego ogromnie trudnego czasu wojny, myślę sobie, że rozumiem, dlaczego ja taki jestem. I widzę też w tym wszystkim działanie Pana Boga, który ma w tym rękę i nas prowadzi.

Ciekawe jest to, że zanim rozpoczęła się taka wielka działalność Woronieckiego, on w zakonie przeszedł bardzo dużo bólu i cierpienia. To był człowiek, jeszcze na pewien czas przed przyjazdem do Polski tak dużą niemoc zdrowotną, że wydawało się, że on tak naprawdę będzie głównie tylko do sanatorium jeździł. A nagle okazuje się, że to jest tytan pracy. I on oczywiście taki był już wcześniej, tylko ten początek zakonu był u niego połączony z wielkim bólem, który przeszedł.

Wiesz, że sobie tak myślę, że my chętnie patrzymy na sukcesy. Coś jest zrobione, odnotowane, udało się. A często zapominamy o tym procesie, który jest bardzo trudny i w wielu momentach wymagający.

Co więcej, najczęściej zostajesz w nim sam. Mimo że masz wsparcie braci, że gdzieś oni są blisko, że może nawet czasem robimy to razem; zawsze musi być jedna osoba, która to nadzoruje. W tym projekcie widać, że Woroniecki wiedział, że on do końca musi wszystkiego dopilnować i wszystko dopiąć i tylko dzięki niemu to przetrwało. Tak jak mówiłem, w tym 1936 wszystko wisiało na włosku. Sekunda i nic by nie powstało.

Wiesz, kiedy tak sobie właśnie nagrywałem niedawno z Tomkiem Kaliszem o początkach naszego zakonu i o św. Dominiku, uświadomiłem sobie, zakon też wisiał na włosku, nie? Te pierwsze lata św. Dominika i kilku braci wokół niego; przecież on mógł stwierdzić, że właściwie to po co się z tym zmagać?

Tak, a z drugiej strony to jest też ciekawe i to zobaczyłem też u Jacka Woronieckiego, że u braci często jest taki moment zachwytu jakąś postacią z zakonu, np. Iwo Odrowąż był zachwycony postacią właśnie św. Dominika. Natomiast Jacek Woroniecki był zachwycony spotkaniem Jacka Cormier; dla niego to był Boży człowiek, on to wiedział. I to wszystko, co zobaczył we Fryburgu w takim życiu dominikanów bardzo intelektualnym czy twórczo-ciekawym, chciał przenieść również do Polski.

To co, Łukasz, myślę, że lądujemy. Bardzo dziękuję ci za rozmowę.

Dzięki również i dobrego słuchania.

Wszystkiego dobrego.

Dzięki.

About the author

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *